Świąteczny czas dla wielu jest ulubionym okresem w ciągu roku. Rodzinny mogą się spotkać przy wspólnym stole, jest to czas pojednania, wyciszenia i oczekiwania na to co przyniesie nam nadchodzący rok.
Kiedy jesteśmy dziećmi najważniejsze są dla nas prezenty, gdy dorastamy zwykle zaczynamy doceniać ludzi dookoła i to jak cudownie jest się spotkać.
est jeszcze coś, co przyprawia nas o szybsze bicie serca, a mowa tu oczywiście o : JEDZENIU. Na wigilijne potrawy czekam cały rok. U mnie są to: pierogi z kapustą i grzybami, barszcz z uszkami, karp, łazanki itd. ( jest ich dwanaście 😀 )i wszystko oczywiście własnoręcznie przez nas przygotowane. Nie możemy tutaj zapomnieć o makowcu i serniku.
Ale zajmijmy się dzisiaj piernikami. Ich zapach i smak zapowiadają zbliżającą się magię. Przygotowanie nie zajmuje zbyt wiele czasu, ale na dekorowanie musicie sobie zarezerwować kilka godzin.
Przepis na 9 blach:
1kg mąki pszennej
300g masła
250g cukru
250 g płynnego miodu
4 łyżeczki przyprawy korzennej do piernika
2 łyżeczki cynamonu
4 łyżki kakao (ja dodaję 3,5 łyżki słodkiego kakao i 0,5 naturalnego, gorzkiego)
1łyżeczka proszku do pieczenia
2 łyżeczki sody oczyszczonej
3 zółtka
4-5 łyżek słodkiej, płynnej śmietany 30%
1.Masło, miód, cukier, przyprawę korzenną, kakao i cynamon podgrzewać na małym ogniu ciągle mieszając, aż wszystkie składniki się połączą. Pozostawić do ostygnięcia.
2.Sodę rozpuścić w 2 łyżkach wody. Wmieszać do ostygniętej masy. Dodać żółtka i wymieszać.
3.Mąkę wymieszać z proszkiem do pieczenia. Połączyć z masą i zgnieść na ciasto. Na koniec dodać śmietanę, tak aby powstało jednolite ciasto.
4.Ciasto rozwałkować na posypanym mąką blacie na ok 5-7 mm.
5.Piec w nagrzanym piekarniku maksymalnie 10 min. w temp 180 stopni. Pozostawić do ostygnięcia.
6.Przygotować lukier. Białko miksujemy z 1 szklanką cukru pudru. Następnie dodajemy tyle cukru pudru żeby nasz lukier był odpowiednio gęsty i się nie rozlewał.
7.Najlepiej przechowywać w metalowych puszkach.
Prawda. Trudno o słowo wywołujące bardziej sprzeczne reakcje. Jedni z zapałem jej poszukują, drudzy w panice przed nią uciekają. Niektórzy sądzą, że mają własną, tkwiąc w ułudzie niczym człowiek, który uznał, że ma prawo do posiadanie własnego, prywatnego i osobistego słońca czy księżyca. Istnieją też tacy, którzy wątpią w jej istnienie - sprowadzając jednak własne wątpienie do absurdu, wbrew logice i zdrowemu rozsądkowi.
W każdym razie ja uważam, że prawda rzeczywiście istnieje, jest obiektywna, a więc dla wszystkich jedna i taka sama - niezależnie od różnorodności opinii na jej temat. Jest poznawalna, stąd człowiek ma możliwość jej odkrycia. Co więcej - wierzę, że istnieją ludzie, którzy w danej sprawie posiedli prawdę, a także - co wielu doprowadza do białej gorączki - ludzie, którzy w danej sprawie nie posiedli prawdy, przez co mylą się i zwyczajnie nie mają racji, uznając fałsz. Pewni ludzie głoszą prawdę na temat świata, podczas gdy inni mówią o nim nieprawdę. Nie wszyscy mamy rację - niezależnie od tego, jak mnóstwo osób to zaboli.
Nasza współczesna, postmodernistyczna kultura zwyczajnie nie uznaje powyższego przekonania za godne aprobaty. To zbyt ostre, zbyt radykalne, zbyt czarno-białe. To... zbyt obraźliwe! To zdecydowanie zbyt wiele, by mógł znieść to członek cywilizacji Zachodu. To tylko staroświeckie farmazony - mamy przecież XXI wiek. Jedni mają rację, a drudzy się mylą? O nie, przecież z tego może wyniknąć jakaś wojna, najpewniej krwawa i religijna!
O właśnie... Z uwagi na powyższą perspektywę na rzeczywistość, w Europie zaczyna zamierać kultura sformalizowanej dyskusji. O ile dawniej organizowano liczne debaty publiczne, które dotyczyły całego wachlarzu problemów społecznych, filozoficznych i teologicznych, dziś czyni się to coraz rzadziej. Czy to dlatego, że brakuje nam ludzi wykształconych, gotowych do wzięcia udziału w takim przedsięwzięciu? Nie - ludzi nie obchodzi dziś prawda.
Wystarczy spojrzeć dziś na debaty, które się jeszcze ostały i wywołują jakiekolwiek zainteresowanie. Mowa oczywiście o debatach politycznych, zwłaszcza w kontekście kampanii prezydenckich. W ciągu ostatnich lat na naszym podwórku mieliśmy do czynienia z debatami między Dudą a Komorowskim, tymczasem za oceanem - pomiędzy Trumpem a Clinton. Ich długość, jakość oraz przygotowanie uczestników pozostawia wiele do czynienia. Większość czasu poświęca się na wzajemne obrażanie się, cięte riposty, wyrywanie zdań z kontekstu wypowiedzi przeciwnika oraz tworzenie wymyślnych karykatur jego programu wyborczego. Brak jednak miejsca na rzeczową, szczerą i dłuższą niż półtora godziny konwersację między dwojgiem kompetentnych osób. Moim zdaniem trudno też o to, by rozmawiano na tematy bardziej fundamentalne, niż polityka, gospodarka czy ekonomia - sens życia człowieka, istnienie osobowego Boga czy głębokie kwestie moralne.
W Polsce nie wykształciliśmy tzw. kultury debaty - programy telewizyjne typu Tak czy nie w Polsat News próbują imitować sensowną dyskusję, jednakże robią to szczególnie nieudanie, ponieważ uczestnicy albo niemal całkowicie się ze sobą zgadzają, głaszcząc się z uśmiechem po główkach, albo warczą na siebie niczym psy, wchodząc sobie w słowo... W USA jest nieco inaczej, jednak debaty formalne stanowią raczej domenę środowisk akademickich. Ogromnym plusem jest to, że ten kraj wytworzył już dawno kulturę debaty z uwagi na różnorodność narodowościową, etniczną i wyznaniową, jaka od zawsze charakteryzowała Stany Zjednoczone. Obecnie jednak tę różnorodność wykorzystuje się nie do stworzenia intelektualnego fermentu, w którym możliwa jest prawdziwa debata, lecz do wprowadzania reżimu sztucznej, nudnej i cukierkowej kultury jednomyślnej tolerancji - kultury, w której każdy ma obowiązek zgadzania się z każdym, natomiast każde wyrażenie własnego zdania w przestrzeni publicznej może wiązać się z otrzymaniem łatki X-foba, gdzie pod X można wstawić absolutnie cokolwiek.
W każdym razie chciałbym napomknąć, że jednym z moich zainteresowań jest właśnie oglądanie i słuchanie debat formalnych. Niekiedy prowadzę z nich notatki, dlatego założyłem sobie kilka specjalnych zeszytów. Większość z nich jest w języku angielskim, stąd są zapoznawanie się z nimi służy pogłębianiu zdolności językowych. Umożliwia też poznanie w obiektywny sposób poglądów zarówno jednej, jak i drugiej strony - jeden dyskutujący zwykle nie przerywa drugiemu wypowiedzi, zwłaszcza że debata podzielona jest na sumiennie pozaplanowe sekcje, a każda ma ściśle określony czas trwania... Poniżej zamieszczam trzy przykładowe debaty formalne - zachęcam do obejrzenia!
Coś, co stanie się raz, jak gdyby nie stało się nigdy.
Jeśli człowiek ma prawo tylko do jednego życia, to jakby nie żył w ogóle.
Pierwsza książka jaką przedstawię wam, jest dla mnie niczym mężczyzna. Zauroczyłam się nią już gdy tylko usłyszałam jej tytuł. Nieznośna lekkość bytu, to zabrzmiało dla mnie pięknie i intrygująco - wiedziałam, że muszę ją mieć w biblioteczce. A gdy tylko przebiegłam wzrokiem kilka pierwszych linijek, wiedziałam, że to nie będzie przelotny romans.
Ciągle nam się wydaje, że wszystkie nasze działania są po coś, że tak wiele znaczą, że poruszamy się po świecie jako jedyni świadomi. Ta powieść Milana Kundery, czeskiego pisarza oraz eseisty, obala tkwiące w nas mityczne podejście do własnego istnienia. Jej myślą przewodnią jest zupełne przeciwieństwo tego przeświadczenia.
Ukazuje jak nieistotne są nasze wybory, niesprawdzalne inne scenariusze, niemożliwe do powtórzenia i naprawienia. Na kanwie historii głównych bohaterów: lawirującego wśród kobiet Tomasza, jego żony Teresy oraz artystki Sabiny czytelnik wkracza w świat, w którym człowiek jest jedynie marionetką, podrygującą na wietrze własnych niskich potrzeb.
Dramatycznie potrzebujemy i szukamy szczęścia, błądzimy po omacku i w nieznośnie lekki sposób tracimy na nie szanse tak wiele razy. Paradoksalnie mimo nie napawającego optymizmem przekazu, upatruje w tej powieści drogowskazu dla siebie. Przeczytałam ją trzykrotnie w całości i pewnie kilka kolejnych razy fragmentarycznie i ciągle odnajduję myśli dające ukojenie we własnym nieznaczącym wiele bycie.
Polecam także inne pozycje tego autora: Święto nieistotności, Walc pożegnalny, Życie jest gdzie indziej i wiele innych. Wszystkie spójnie przekazują system wartości oraz sposób patrzenia na świat Milana Kundery, i mimo że opowiadają inne historie - wzajemnie się uzupełniają.
10 gramów to całkiem niewiele prawda? Szczególnie jeśli chodzi o coś co może nas mocno uszczęśliwić, oczywiście jeśli ktoś lubi słodycze. Mowa tutaj będzie o domowych bezach. Beza jest wyrobem cukierniczym składającym się z białek jaj kurzych i cukru. Używana jest do ozdoby tortów, można również przełożyć ją kremem, bądź podawać z lodami i owocami.
Mama powtarza, że w dzieciństwie ja i mój brat wciąż chcieliśmy jeść bezy. Sama dobrze pamiętam jak pewnego razu dostałam pięć złotych i przejęta ruszyłam do sklepu żeby kupić sobie coś słodkiego. W małym osiedlowym sklepiku zauważyłam, że za panią ekspedientką stoi karton wypełniony małymi, różnokolorowymi bezikami. Podałam pani moje oszczędności i poprosiłam bezy za całą "piątkę". Byłam niesamowicie szczęśliwa i zdziwiona kiedy pani podała mi duży worek kolorowych słodkości. I to właśnie jest cudowne w bezach : są lekkie i tanie.
Niektórzy myślą, że bezy są skomplikowanym wypiekiem, że trzeba je suszyć i nie wychodzą twarde i chrupiące, tylko miękkie i ciągnące. A ja Was teraz zaskoczę! Znam przepis, który sama sprawdziłam i za każdym razem bezy wychodzą dokładnie takie jakie być powinny.
Składniki:
2 duże białka (lepiej i szybciej się ubiją jak będą w temperaturze pokojowej)
120 g cukru
Szczypta soli
1.Ubijamy białka mikserem, dodajemy sól, kiedy piana będzie sztywna dodajemy cukier ( nie cały od razu, najlepiej dodawać niewielkimi porcjami !)
2.Do ubitej piany możemy dodać barwnik spożywczy ( nasze beziki będą wtedy ciekawsze)
3. Bezy możemy wyciskać przy pomocy worka cukierniczego, bądź nakładać łyżką.
4.Blaszkę wykładamy papierem do pieczenia
5.Wyciskamy nasze bezy, zostawiając między nimi trochę miejsca – jeszcze urosną podczas pieczenia
6 Wkładamy do piekarnika rozgrzanego do 120 stopni i pieczemy przez godzinę, czas może się trochę różnić w zależności od wielkości bezów.
Bezy możemy podarować komuś jako słodki upominek, albo schować do słoiczka i postawić w widocznym miejscu jako element ozdoby naszego wnętrza. A od czasu do czasu podjadać.
Wiele osób szokuje informacja, że ponad 90% głuchoniemych rodziców ma zdrowe, w pełni słyszące dzieci. Jest to możliwe, gdyż głuchota, choć często uwarunkowana jest genetycznie, to częściej w sposób recesywny, niż dominujący Ten znany na świecie fenomen doprowadził do powstania terminu CODA, który określa słyszące dzieci niesłyszących rodziców. Millie Brother, twórczyni tego pojęcia jest z wykształcenia muzykiem, zatem wybór słowa, który w muzycznym nazewnictwie ma określać zakończenie utworu muzycznego, zamykając go i podsumowując, choć jednocześnie, dzięki nowym, niewykorzystanym dotychczas taktom staje się niekończącą historią, możliwą do interpretacji na tyle sposobów, ilu słuchaczy zechce go wysłuchać, nie jest przypadkowy.
Olga Bończyk, znana aktorka filmowa i teatralna oraz wokalistka doskonale odnajduje się w świecie dźwięków pomimo tego, że sama jest Codą. Jej rodzice nie słyszą, od dziecka więc jej życie nie było podobne do codzienności jej rówieśników. To ona była łącznikiem pomiędzy rodzicami a słyszącym światem, w którym odbywały się sprawy wielkie i prozaiczne, jak choćby robienie zakupów, czy załatwianie urzędowych formalności. Od wielu lat jest ambasadorką programu „Dźwięki marzeń”, którego celem jest polepszanie jakości życia niesłyszących dzieci. Wychowywana w świecie dwóch języków – mówionego i pisanego, jest dumna z tego, że potrafi porozumiewać się z ludźmi, którzy w wielu środowiskach nadal pozostają wykluczeni. Zmienione niedawno przepisy głoszą, że obowiązkiem urzędów czy przychodni zdrowia jest zapewnienie osobie głuchej, która zgłasza się do danej instytucji tłumacza, który umożliwi porozumienie się z nią. Niestety, w wielu miejscach to wciąż niezrealizowana idea, której wdrożenie odkłada się na później.
Bycie Codą często wiąże się z alienacją, poczuciem wyobcowania, odsunięciem od rówieśników. Mali dorośli są wyjątkowo odpowiedzialni i empatyczni, jednak w dawnym społeczeństwie słowo „głuchy” utożsamiano ze słowem „głupi”. Prowadzone uświadamiające kampanie społeczne mają na celu pokazanie, że życie osoby niesłyszącej nie musi być zjawiskiem społecznym, które staje się wyłącznie przyczyną ciekawskich spojrzeń. Osoby głuche starają się prowadzić życie podobne do naszego. Olga Bończyk i jej brat są wyjątkowo utalentowani muzycznie. Już od najmłodszych lat aktorka grała na fortepianie i biegle władała językiem migowym. W jednym z wywiadów wspomina, że gdy okazało się, że jej mama zachorowała na nowotwór to ona wyjaśniała, dlaczego musi wrócić do szpitala, co może się wydarzyć, jak będzie wyglądało leczenie. Zapytana o to, czy próbowała wytłumaczyć sobie te trudne doświadczenia odpowiada: „Wierzę w to, że życie doświadcza nas po to, byśmy mądrze odrobili lekcje, które nam zadano w chwili przyjścia na świat. Jest taka przypowieść: <Człowiek spotkał się z Bogiem w niebie. Bóg pokazał człowiekowi całą jego życiową drogę, gdzie po śladach było widać, że Pan bez przerwy szedł obok człowieka. Lecz oto człowiek zobaczył najcięższe okresy swojego życia i były tam tylko jedne ślady i zwrócił się do Boga z wymówką: Dlaczego wtedy mnie zostawiłeś!? Na to Bóg: To moje ślady, niosłem cię na rękach>. Kiedy myślę, że wszyscy mnie opuścili, wtedy wierzę, że Bóg mnie wziął na ręce i przenosi w coś lepszego.”
Mamy więc wśród nas nie tylko CODY, czyli słyszące dorosłe dzieci niesłyszących rodziców, ale również KODY, czyli dzieci nieletnie, OCODY, którzy są jedynymi dziećmi głuchych rodziców, OHCODY, które jako jedyne w rodzinie słyszą, SODY wychowujące się z głuchym rodzeństwem, GODY, czyli wnuczęta głuchych dziadków. Wielu z nich migać umiało przed wypowiedzeniem pierwszych słów. Jednocześnie ci ludzie są jedynymi w pełni akceptowalnymi w środowisku głuchych osobami słyszącymi. Wielu z nich w dorosłym życiu pracuje jako tłumacze lub jako nauczyciele w szkołach integracyjnych. Inni zaś celowo wybierają zawód, który pozwoli im na ucieczkę ze środowiska, w którym dorastali, pomimo tego, że psychicznie nie radzili sobie z ciążącą na nich odpowiedzialnością i zadaniami.
Być może wielu z nas nie zdaje sobie sprawy, że zna kogoś, kto funkcjonuje w dwóch światach – tym pełnym dźwięków, muzycznych utworów, nieodzownego radia i koncertów oraz świecie gestów. Może dzięki tej świadomości inaczej spojrzymy na osoby w tramwaju czy autobusie, które za pomocą rąk tworzą niezrozumiałe dla nas znaki? A może w końcu w ogóle je dostrzeżemy?
Każdy z nas potrzebuje w życiu rytuałów, które zapewnią nam poczucie bezpieczeństwa i stałości. Gdy wszystko wokół nas gna na złamanie karku, największą przyjemność dają chwile bezkarnego odpoczynku, gdy robimy coś tylko dla samych siebie.
Mi to wspaniałe uczucie dają książki. A nawet nie jedynie one, ale wszystkie czynności i drobne ceremonie, które towarzyszą czytaniu.
Zanim rozpocznę czytanie przede wszystkim muszę się wyciszyć, zapomnieć o obowiązkach i upływającym czasie, tak aby w pełni wczuć się w czytane dzieło - dlatego też rzadko zdarza mi się czytać w miejscach publicznych. Poza tym, obowiązkowo herbata bądź cokolwiek innego do picia i koc na ramionach, w taki stanie mogę spędzić długie godziny, pozostawiając realny świat daleko za mną.
Nigdy nie rozumiałam osób, które nie czytają - wymawiają się brakiem czasu lub twierdzą, iż to nudne zajęcie. Myślę, że czas przeznaczony na czytanie nigdy nie jest zmarnowanym, a korzyści jakie ono przynosi (umiejętność formowania wypowiedzi, bogate słownictwo czy łatwość w poprawnym stosowaniu zasad ortografii) zostają z nami na zawsze. Poza tym znajomość kanonu lektur od razu stawia człowieka w gronie ludzi wyształconych i inteligentnych i pozwala lepiej zrozumieć pop-kulturę, która w ogromnej mierze bazuje na postaciach i motywach, które swoje źródło mają w literaturze.
Z tych powodów oraz mojego osobistego sentymentu, zachęcam do zainteresowania książkami nawet tych (a może zwłaszcza?) którzy byli z nimi na bakier. W kolejnych artykułach przedstawię pozycje według mnie obowiązkowe dla każdego mola książkowego.
Większość moich znajomych uważa, że jeździectwo wcale nie jest sportem. Myślą, że wystarczy wsiąść i jechać. Nic bardziej mylnego.
Jeździec musi zgrać się ze zwierzęciem, a ono ma swój własny sposób myślenia. Nigdy nie możemy przewidzieć, co wydarzy się za 5 sekund, a mimo tego zarówno koń, jak i jeździec muszą sobie zaufać. Wbrew pozorom trudno jest zaufać nieprzewidywalnemu zwierzęciu, ważącemu pół tony, które może w każdej chwili Cię zabić. Jeździectwo wymaga ogromnej odwagi, dlatego dla nas- jeźdźców jest to coś więcej niż sport.
Trzeba nauczyć się pracować z istotą, która nie rozumie poleceń głosowych. Trzeba nauczyć się rozmawiać, nie używając słów. W tym sporcie nie można liczyć tylko na siebie- trzeba mieć na uwadze to, że nie sami pracujemy na to, aby coś osiągnąć. Z koniem porozumiewamy się w sposób niewidoczny dla obserwatorów. Za pomocą łydek, bioder, rąk.
Co po ciężkim upadku? No właśnie, sama nie jeden taki miałam. W moim przypadku skończyło się tylko (lub aż) na urazach kręgosłupa, aczkolwiek niejednokrotnie można spotkać się z połamanymi kończynami, czy nawet śmiercią. Często po kontuzji jeździec ma blokadę i na tym kończy się przygoda z jeździectwem, sama też miałam taki moment w życiu, jednak mi udało się przełamać strach.
Mimo tego, że jeździectwo jest jednym z najbardziej niebezpiecznych sportów to i tak moim zdaniem, jest też jednym z najpiękniejszych.
Czy umiecie zasłuchać się w ciszy? Zalani falą dźwięków z trudem odnajdujemy się w świecie, w którym choćby na chwilę zostajemy odcięci od nieustannego dopływu decybeli. Zmysł słuchu jest wielkim skarbem, niedocenianym przez człowieka, podobnie jak wzrok, węch, dotyk i smak. Wyobraźmy sobie świat, w którym nie możemy dostrzec kolorowych liści spadających z rozebranych przez wiatr drzew, niemożliwym staje się usłyszenie ich szelestu ani poczucie zapachu jesiennego deszczu, którego składowe kropelki dotykają naszych dłoni i spadają dzieciom na wysunięte z ciekawości języki. Czy świat staje się mniej barwny gdy paleta naszego postrzegania świata staje się ograniczona przez utratę któregoś ze zmysłów?
Dwie dłonie, każda z nich składająca się z pięciu palców. To na nich jako dzieci rozpoczynamy naukę liczenia, to nimi wydobywamy z miski resztki pysznego kremu do ciasta i to nimi rozpoczynamy wojnę na łaskotki z młodszym rodzeństwem. Dla ludzi głuchych dłonie są odpowiednikiem ust. To one pozwalają wyrazić każde drżenie myśli i podzielić się z drugim człowiekiem tym, co aktualnie przeżywa dusza, serce i umysł. Do świata osób głuchych postanowiłam wkroczyć niecałe dwa lata temu. Nie można wbiec z hałasem i radosnym okrzykiem powitalnym. To świat ciszy, w którym goszczą wielkie emocje, w którym tak samo jak u osób zdrowych płyną łzy i podnoszą się w radosnym uśmiechu kąciki warg. Funkcjonowanie w ich rzeczywistości różni się od zwykłego życia. W języku migowym nie ma miejsca tylko i wyłącznie na znaki ideograficzne, na prawidłowe ułożenie dłoni i staranną wymowę, która umożliwi głuchemu odczytanie słów w ruchu naszych warg. Miga się nie tylko dłońmi, ale każdą cząstką siebie. Migają oczy, miga twarz, miga serce. Niemożność przekazywania emocji za pomocą głosu została zastąpiona alternatywnym wykorzystaniem mimiki, której wachlarz możliwości nie zostaje wykorzystany nawet w 50% podczas rozmowy osób słyszących.
Głusi i osoby niedosłyszące żyją wśród nas. Ukryte w pędzącym za hałasem tłumie pozostają często niezauważone, lub traktowane jako lokalna atrakcja, którą warto poobserwować z bezpiecznej odległości. Prowadzona kilka lat temu kampania społeczna „Niepełnosprawni mogą Cię zarazić, ale tylko pasją” pokazuje, że czas wykluczenia osób innych niż my, dawno powinien się zakończyć. Radość życia i szerokie spektrum umiejętności, które prezentują osoby niepełnosprawne i ich rodziny są naprawdę zaraźliwe. Ja już się zaraziłam i nie wiem, czy kiedykolwiek znajdę na to lekarstwo. Czy chcecie złapać ode mnie tego bakcyla?
Interesuję się wieloma pokrewnymi dziedzinami wiedzy humanistycznej, m.in. teologią, filozofią, historią oraz biblistyką. W tym artykule chciałbym powiedzieć nieco zwłaszcza o tej ostatniej. W piątek udało mi się znaleźć wystawie historii Biblii w Miejskim Domu Kultury w Barcinie. Bardzo się ucieszyłem, gdy dowiedziałem się, że organizatorzy zawitają również do miasta, które znajduje się zaledwie kilka kilometrów od mojego miejsca zamieszkania. Ekspozycja wędruje po całej Polsce i odbyła się także w Toruniu, jednak pechowo nie udało mi się na niej pojawić. Jak widać, jeśli ja nie poszedłem na wystawę, to wystawa musiała przyjść do mnie...
Biblia stanowi najważniejszą bliskowschodnią Księgę, która ukształtowała cywilizację Zachodu, a obecnie jej treść i przesłanie znane są na całym świecie, zwłaszcza dzięki jej tłumaczeniom na języki narodowe. Obecnie całe Pismo Święte, przez wielu uważane za Słowo Boże, przełożone jest aż na 457 języków, tymczasem sam Nowy Testament dostępny jest w 1211 językach. Jednak nie zawsze tak było, o czym dowiedzieć można się dzięki ogólnopolskiej wystawie. Stary i Nowy Testament powstawały przez całe wieki - najczęściej mówi się o około 1500 lub 1600 latach. Zawiera 66, 73 albo nawet 76 ksiąg, zależnie od przyjętego kanonu Starego Testamentu, który jest różny, zależnie od wyznania chrześcijańskiego. Powstała w trzech językach - księgi Starego Przymierza zostały napisane głównie po hebrajsku, z fragmentami aramejskimi, tymczasem Nowe Przymierze zostało spisane w całości w języku greckim w odmianie koine.
Opowiedziana mi przez przewodnika historia zaczyna się od masoretów, czyli żydowskich kopistów, którzy z chorobliwą wręcz precyzją przepisywali tekst Pism, licząc dosłownie każdą hebrajską literę, by nie zgubić choćby jednej z nich. W XX wieku dokonano interesującego odkrycia, jakim było odnalezienie starożytnych manuskryptów w Qumran nad Morzem Martwym. Najzupełniej przypadkiem natrafiło na nie dwóch pasterzy, którzy kompletnie nie wiedzieli, jak cenne są znalezione przez nich artefakty - według przewodnika sprzedali je za 200 dolarów, podczas gdy osoba, która je odkupiła sprzedała manuskrypty w Europie za około 200 000 dolarów. Zostawiając jednak na boku kwestię finansową, odkrycie zwojów pomogło potwierdzić wiarygodność tekstu biblijnego i wierność jego przekazywania.
Wiele miejsca poświęcono najróżniejszym tłumaczeniom Biblii, począwszy od greckiej Septuaginty, przez łacińską Wulgatę, na polskiej Biblii Gdańskiej kończąc. Jednak historia przekładów biblijnych nie jest nudną opowieścią o żmudnej pracy naukowców - wielu z tłumaczy było odważnymi buntownikami, którzy przepłacili życiem chęć udostępnienia zwykłym ludziom Biblii w ich rodzimym języku. Szczególnie poruszające są tutaj biografie Williama Tyndala oraz Johna Rogersa, którzy żyli w XVI wieku. Obaj, prześladowani przez władze państwowe i Kościół Rzymski, ostatecznie spłonęli na stosie z powodu dzieła, którego się podjęli, a stos pierwszego - jak na ironię - został rozpalony na jego Nowych Testamentach... Są to więc dzieje nie tylko samego tekstu, ale też realnie istniejących ludzi, wraz z ich dramatami, intrygami i marzeniami.
Na wystawie można było zobaczyć całą historię Biblii w telegraficznym
skrócie - od dzbanów na manuskrypty, papirusów i glinianych tabliczek,
ręcznie kopiowane teksty średniowieczne, nowożytne tłumaczenia
angielskojęzyczne, aż po współczesne, drukowane przekłady. To prawdziwa
gratka nie tylko dla zainteresowanych Biblią, lecz także dla wszelkich
miłośników starych, pożółkłych ksiąg, zwłaszcza że eksponatów można było
swobodnie dotknąć, chociażby kartkując egzemplarze. Poniżej zamieszczam również fotoreportaż, aby to o czym mówię nie było dla czytelnika tak odległe.
Lubisz domowe ciasta, kruche ciasteczka, a może jeszcze ciepłą drożdżówkę, ledwo wyjętą z piekarnika? Dodatkowo ten zapach świeżych wypieków, który roznosi się po całym domu, kusząc domowników i gości.
Może sądzisz, że pieczenie nie jest dla Ciebie, że nie potrafisz ubić piany z białek, a Twój biszkopt nigdy nie wyrósł. Znam te obawy, sama tak miałam i długi czas to właśnie one zniechęcały mnie do pieczenia. Ale nagle…BUM. Weszłam do kuchni zaczęłam piec ciasta, robić tarty, babeczki, bezy i teraz kuchnia jest moim miejscem w domu.
A wiecie co jest najprzyjemniejsze w pieczeniu? Możliwość sprawienia komuś przyjemności. Ten uśmiech wywołany pierwszym kęsem kruchego ciasteczka.
Nadchodzi zima, a wraz z nią szaliki, zmarznięte nosy i przeziębienia. Idealny czas by zaszyć się w kuchni i upiec jakieś pyszne ciasteczka do gorącej herbaty z cytryną. A co do ciasteczek… mam dla Was bardzo łatwy przepis, który można zrobić z dziećmi by odciągnąć je od komputera czy telewizora. Do dzieła!
Czas: 20 minut + mrożenie + pieczenie
Liczba porcji: ok. 30 ciastek - dwie blaszki
Składniki:
130 g masła miękkiego
100 g cukru drobnego
1 cytryna
2 żółtka + 1 jajko do smarowania
250 g mąki
1 łyżeczka proszku do pieczenia
KROK 1: Miękkie masło ucieramy z cukrem na puch, dodajemy żółtka, sok z cytryny, proszek i mąkę, wszystko łączymy. Przekładamy na przezroczystą folię i wkładamy na kilka godzin do lodówki (ja wkładam na ok. 2 godziny)
KROK 2: Wyjmujemy z lodówki, oddzielamy kawałek ciasta (resztę ciasta, którego w tym momencie nie używamy wkładamy do lodówki), rozgrzewamy lekko w dłoniach i rozwałkowujemy między foliami lub papierem do pieczenia. Wałkujemy na 3-4 mm.
KROK 3: Najprzyjemniejsza część dla dzieciaków : WYCINANIE kształtów :)
KROK 4: Układamy na blaszce i smarujemy jajkiem, ja dla smaku posypuję dodatkowo cukrem wanilinowym, ale można użyć zwykłego. Następnie wstawiamy do nagrzanego do 190°C piekarnika.
Pieczemy 8-9 min, do momentu aż się zezłocą. Na początku są miękkie, a za moment robią się niesamowicie kruche i delikatne.
P.S. Uważaj, żeby nie zjeść wszystkich przed podaniem, ja często mam z tym problem :)